Już za tydzień od wydania najnowszego LP grupy muzyki elektronicznej The Prodigy, „Dzień jest moim wrogiem”Brytyjczykom po raz kolejny udało się umieścić kolejną ze swoich prac na szczycie brytyjskich list sprzedaży, przekraczając już 45.000 1992 sprzedanych egzemplarzy. Na uwagę zasługuje fakt, że z wyjątkiem ich pierwszego LP „Experience” (1), wszystkim pozostałym udało się osiągnąć numer 1994: „Music for the Jilted Generation” (1997), „Fat of the Land” ( 2004), „Zawsze pokonani, nigdy nie pokonani” (2009), „Invaders Must Die” (2015) oraz „The Day is my Enemy” (XNUMX).
Kolejnym punktem do podkreślenia - choć nie tak pozytywnym z punktu widzenia fanów - są straszne oczekiwania, które musieliśmy znosić między albumem a albumem, zwłaszcza po bardzo udanym i kontrowersyjnym „Fat of the Land” (1997). Po tym, jak musiałem znosić kij cenzury z teledyskiem do singla „Smack My Bitch Up” i po tym, jak duże sieci supermarketów zagroziły, że usuną płytę ze swoich półek z powodu całego bałaganu związanego z tym szczęśliwym teledyskiem, nie było kilka głosów, które mówiły o rozpadzie grupy. Ale to właśnie po powrocie, „Zawsze pokonani, nigdy nie pokonani” (2004), Brytyjczycy okazał się bardziej żywy niż kiedykolwiek.
Z „The Day is my Enemy” dzieje się dokładnie to samo. Sześć lat sześć, jak byki, o czym wkrótce się mówi. Oczekiwanie nie było krótkie, ale kiedy pożerasz album po raz pierwszy, odkrywasz, że było warto. The Prodigy kontynuują ze swoimi samplerami, swoimi ostrymi melodiami i chwytliwymi podstawami do maksimum, po raz kolejny udaje się zaoferować jeden z tych utworów, których, zwłaszcza ci, którzy mogą cieszyć się nimi na żywo tego lata, nie będą łatwo zapomnieć.